Z opowieści mojej mamy
Z mojego wózka obserwuję życie, które toczy się obok mnie, w mojej rodzinie i to odleglejsze serwowane co dzień przez media. Przeżywam dziejące się w naszym kraju dramaty i tragedie. Mam świadomość przemijania ludzi i zdarzeń, bardzo szybkiego przemijania. I zapominania niemal z dnia na dzień. Wracam więc często myślami do moich dawniejszych lat, do mojego dzieciństwa, wczesnej młodości, jakże innych od dzieciństwa i młodości moich rówieśników… Jakże innych od tego, co jest dzisiaj, od warunków jakich żyjemy dzisiaj. I tak narodził się pomysł zapisania wspomnień z mojego skromnego, zwyczajnego tak bardzo trudnego życia.
Opisywanie mojego życia muszę rozpocząć od rodziców, bo przecież od nich wszystko się zaczęło. Urodzili się i wychowali w Piwnicznej, a ich rodzinne domy dzieliła odległość kilku kilometrów. Byli dziećmi w miarę majętnych gospodarzy z hektarami pola do uprawy i dużą ilością inwentarza w oborze, co świadczyło o pewnej zamożności i lepszym statusie w śród sąsiadów. Moi dziadkowie poznali się przez gospodarskie interesy, albo w drodze do kościoła. Tamten odległy już świat odznaczał się tym, że ludzie byli sobie bliscy. Każdy o sobie wiedział prawie wszystko, znał pokrewieństwo, stan prowadzonego gospodarstwa. Znakomitym miejscem do spotkań i wszelakich rozmów były place targowe. Rozmawiano na wszystkie tematy; o kłopotach związanych z rolnictwem, o chorobach, narodzinach, ślubach czyli, o tym z czym warto było się podzielić. Przy tych okazjach próbowano też swatać młodych, widząc gdzieś znakomitą partię.
Rodzice mojego taty – Zofia i Michał Gorczowscy – po wojnie kupili folwark w Głębokiem odebrany parafii w ramach parcelizacji komunistycznej. W raz z pięciorgiem dzieci utrzymywali się głównie z tego, co urodziła matka ziemia. Zadbali też o wykształcenie swojej dziatwy. Najstarsza córka Maria Teresa – znana z drugiego imienia – po ukończeniu szkoły zawodowej w Piwnicznej, wyszła za mąż za Juliana Broniszewskiego i wraz z nim zamieszkała na Borownicach, prowadząc gospodarstwo rolne, zapisane przez teściów. Syn Antoni ukończył Akademię Górniczo-Hutniczą w Krakowie, a po studiach z nakazem pracy wyjechał do Warszawy. Został przyjęty do Państwowego Przedsiębiorstwa Geodezji Fotogrametrii. Ożenił się z koleżanką z pracy Barbarą Wachaczyk i już na stałe zamieszkał w stolicy. Dziedziczenie folwarcznej ojcowizny przypadło drugiej córce Zofii i jej mężowi Józefowi Pancerzowi. Najmłodszy syn Adam po ślubie z Józefą Górską zamieszkał w Nowym Sączu i pracował jako kierowca w Państwowej Straży Pożarnej, przedłużając w swoisty sposób działalność swojego ojca, mojego dziadka Michała. Mój tata Czesław po zdaniu matury w starosądeckim liceum pedagogicznym – co na ówczesne czasy było wysokimi kwalifikacjami zawodowymi – podjął pracę w Szkole Podstawowej w Makowie Podhalańskim. Jednak pod koniec lat pięćdziesiątych powrócił do rodzinnych stron i zmieniając zawód, zatrudnił się na kolei na stacji Hanuszów w Piwnicznej.
Nie miną rok znajomości, a rodzice zawarli związek małżeński. Ślub i wesele to niezwykle ważne wydarzenie w wiejskim środowisku, zwłaszcza gdy państwo młodzi są dziećmi dość zamożnych gospodarzy. Dziadkowie stanęli na wysokości zadania przygotowując wszystko już od dłuższego czasu, miedzy innymi tucząc na tę okazję trzodę z przeznaczeniem na swojskie wyroby. Przerobem zajmował się masaż Józef Polański, który zgodził się też przyjąć rolę starosty weselnego. To był człowiek niezwykle lubiany i szanowany przez naszą rodzinę i nie tylko. Każda z gospodyń poczuwała się niemal do obowiązku coś ze swej spiżarni przynieść – później, gdy któraś robiła swojej córce wesele, następował rewanż. Przygotowania rozpoczynano od wypieku chleba już w poniedziałek. Gotowe bochny, okrągłe, wyrośnięte z ciemną, chrupiącą skórką owijano w lśniąco białe, wykrochmalone obrusy i chowano w odpowiednie miejsce tak, by nie sczerstwiały. W następny dzień rozpoczynano pieczenie ciast. Dlaczego tak wcześnie? Bo wszystko wyrabiało się ręcznie, bez pomocy mikserów i wszelakich robotów kuchennych, a piekło w piecu chlebowym bez elektrycznych piecyków i prodiżów. Wszystkim kierowała i nadzorowała wynajęta szefowa, a pomagały ochotniczki – sąsiadki. Podobno pieczenie było tak intensywne, że o mały włos nie doszło do pożaru budynku spowodowanego zbyt dużo rozgrzanym kominem.. Na szczęście dziadek Franek – gospodarz weselny – zauważył to wychodząc do obory i zaalarmował kucharki, żeby wygasiły piec. Tak zapobiegł ogromnemu nieszczęściu.
Do ślubu rodzice jechali specjalnie na tę uroczystość zakupioną przez dziadka Franka dorożką, a goście wynajętymi furmankami – samochody w tamtych czasach pozostawały rzadkością. Wyobrażam sobie jaką atrakcją był taki przejazd zwłaszcza, że oprawą były rozlegające się przyśpiewki z podkładem muzycznym wiejskiej kapeli. W drodze do kościoła państwo młodzi jechali na końcu orszaku, co wzbudzało szczególne zaciekawienie, ale też i zniecierpliwienie zwłaszcza u oczekujących na trasie przejazdu, chętnych do postawienia tzw. bramy. Była to pewnego rodzaju przeszkoda uniemożliwiająca weselnikom przejazd do kościoła. Jako bramę zazwyczaj wykorzystywano drewniany drąg obwieszony kolorowymi wstążkami i zielonymi gałązkami, albo postawiony stół, przy którym rozsiadywali się zawzięci karciarze. Była też kołyska z lalką pilnowana przez kobietę przebraną za Cygankę, której zadaniem miało być wywróżenie młodym pięknej i długiej miłości z nieustającym szczęściem w rodzinie przez nich zakładanej. Takich bram robiono co parę metrów na trasie kilka, a usuwane były po przekazaniu przez starostę weselnego albo starszego drużbę okupu w postaci wódki czy ciasta. W drodze powrotnej nowo poślubieni jechali już na czele orszaku. Zgodnie ze zwyczajem wesele odbyło się w domu rodzinnym mojej mamy, a do wspólnego biesiadowania zaproszeni zostali też furmani, których było tak dużo, że zajęli całą izbę. Nie zapomniano o koniach, których na podwórcu w nagrodę nakarmiono owsem. Tańcom i śmiechom nie było końca aż do niedzielnego poranka, kiedy to wszyscy udali się na odpoczynek, a starosta nie mógł już wypowiedzieć słowa z powodu nadwerężenia strun głosowych nadszarpniętych przy rozbawianiu weselników. Po południu urządzono poprawiny, które były dalszym ciągiem hulanki weselnej.
I tak 14 listopada 1959 roku rodzice rozpoczęli wspólne życie. Już razem z błogosławieństwem rodziców, połączeni przed Bogiem przysięgą małżeńską, ale też wspólnym imieniem - Czesława i Czesław. Szli przez życie, wierni słowom wypowiedzianym przy ołtarzu „na dobre i na złe”, biorąc z pokorą krzyż, który tak dzielnie dźwigali wraz ze mną - niepełnosprawnym dzieckiem.