Radość w cierpieniu
„Wstań i idź, twoja wiara cię uzdrowi” (Łk 17, 19.) pod takim hasłem 11 lutego przebiegał tegoroczny XX Światowy Dzień Chorego. Ustanowiony przez błogosławionego Jana Pawła II ma na celu zwrócić jeszcze większą uwagę na osobę doświadczaną cierpieniem, na jej problemy i potrzeby. Kościół Katolicki w tym dniu wspominając pierwsze, cudowne objawienie Matki Bożej w Lourdes modli się w intencji każdego kto fizycznie i duchowo nie może korzystać z uroków jakie dostarcza życie.
* * * *
Dużo prościej pogodzić się z kalectwem przynosząc go ze sobą na świat. Jakiekolwiek upośledzenie traktuje się wtedyjak coś, co należy przyjąć z wszystkimi konsekwencjami. Rosnąc akceptuje się niedogodności i bolączki, a stopniowe oswajane się z przeciwnościami sprawia, że z czasem nie stanowią już większego problemu. Z latami niepełnosprawność staje się mniej uciążliwa, a przy odpowiednim podejściu opiekunów i środowiska można o niej chociaż na chwilę zapomnieć, potraktować jak zwykłą przypadłość. Wiem to z własnego doświadczenia. Często zdarza mi się zapomnieć o chorobie tylko dlatego, iż chęć normalnej egzystencji jest tak silna, że bezwładne ciało nie może mi być w tym przeszkodą. Oczywiście jest to zasługa mojej rodziny, która nie traktuje mnie w szczególny sposób.
Są jednak ludzie, którzy przez swoją wrażliwość odbierają nas z uściskiem w sercu wywołanym widokiem zniekształconego ciała, czy jego ubytkiem. Dla nich jesteśmy osobami cierpiącymi i nieszczęśliwymi. A przecież to my wykazujemy większą radość życia, pogodę ducha, silną wiarę w Boga i nadzieję, że każdy przeżyty dzień ma nieocenioną wartość, że następny będzie jeszcze lepszy, jeszcze piękniejszy. Spowodowane jest to silną wolą życia. Ta siła jest jak motor dający napęd do walki z przeciwnościami, które musimy pokonywać. Czerpiemy radość z każdej chwili bez bólu, z każdego promyka przebijającego przez szybę pokoju, w którym spędzamy większość czasu. Nie możemy go wszak sami opuścić.
Jak każdy, mam też chwile słabości, chwile załamania, podczas których łza sama spływa po policzku na znak protestu przeciwko bezsilności. Ileż to razy siedząc w jednym miejscu przez wiele dni, tygodni, patrząc tylko na mały skrawek nieba widoczny z okna mojego pokoju i ekran telewizora chce mi się wyć. Narastającą frustrację duszę w sobie, by nie krzyczeć, nie buntować się, nie stać się złośliwą, bo wiem, że to i tak nic nie zmieni. Czy gdybym nie panowała nad sobą byłoby mi lepiej, lżej? Z pewnością – nie! I dlatego muszę być silna. Muszę być silna, żeby nie zwariować i w żadnym wypadku nie dopuścić do osamotnienia, ponieważ każdy odwiedzający mógłby w bardzo krótkim czasie przestać interesować się moją osobą. Bijąca apatia odstraszałaby wszystkich tych, którzy chcieliby nawiązać kontakt, czy nawet zaprzyjaźnić się. Słowa pocieszenia w końcu też mogą się wyczerpać. Wprawdzie są potrzebne, ale później muszą stopniowo ustępować normalnym relacjom. Dlatego odrzucam wszelkie pretensje do losu i staram się ironizować na temat tego z czym żyję. Jest mi z tym niesamowicie dobrze. Odbierana jestem jako osoba cierpiąca, a równocześnie zadowolona z życia, co dla większości jest nie do pojęcia. Bo jak można siedząc bezwładna na wózku pozwolić sobie na żarty, rozmawiać o sprawach błahych, czy poważnych kiedy powinno być odwrotnie.
Jako nastolatka często zadawałam sobie pytania; dlaczego ja, dlaczego to mnie doświadcza taki los, co ja takiego zrobiłam żebym przez kalectwo miała zniszczone życie? Oczywiście na odpowiedź czekałam długo, dojrzewając sama sobie odpowiedziałam. Zrozumiałam, że cierpienie wpisane jest w egzystencję człowieka i nie koniecznie jest to choroba, bo równie dobrze jest to śmierć kogoś bliskiego, nieszczęśliwa miłość, zdrada, utrata dorobku, czy nawet samotność – bez względu na rodzaj, cierpimy. Jeżeli obarczona zostałam chorobą, z którą idę przez życie to z pewnością ten krzyż niosę za kogoś kogo w ten sposób mogę uchronić przed takim samym losem. Przecież Chrystus Syn Boga był bez skazy, a przyjął cierpienie aż do śmierci, żeby nas uratować. Nie pytał - dlaczego ja? Przyjął, bo do końca nas umiłował.
Idę przez życie z wiarą, która pomaga przezwyciężać wszystkie przeciwności. Poprzez kalectwo uczę się szacunku i pokory do tego co mnie otacza i z czym muszę się zmierzać, a pocieszeniem jest rozmowa z Bogiem.