Ksiądz Ludwik Siwadło
Osiemnasta rocznica śmierci księdza Prałata Ludwika Siwadło przypadająca 19-go marca 2010 roku skłoniła mnie do spisania wciąż żywych wspomnień jakie pozostawił po sobie ten wyjątkowy duszpasterz. Jego kapłańska troska i współczucie do mojego kalectwa warta jest utrwalenia i podzielenia się z tym co na zawsze pozostanie w mej pamięci.
*
Ze względu na stan zdrowia moja edukacja odbywała się w systemie indywidualnym. Do lekcji podstawowych dochodziła też religia i przygotowania do I-wszej Komunii św. Na prośbę ówczesnego ks. Prałata Ludwika Siwadło uczyła mnie siostra Bronisława – zakonnica Zgromadzenia Sióstr Szarytek. A wszystko zaczęło się gdy byłam już w IV klasie szkoły podstawowej. Po skończonych obowiązkach w kościele jak sprzątanie, dekorowanie i upiększanie oraz po zajęciach z dziećmi w przedszkolu i w szkole siostra Bronisława pokonywała kilometrowe trasy, by. uczyć mnie o miłości Boga i sensie cierpienia. W bardzo prosty i zrozumiały dla dziecka sposób przekazała mi jaką wartość ma mój krzyż, ile dobrego mogę zrobić godząc się ze swym losem i ofiarując go Bogu za innych. Buntowałam się przeciw takiej interpretacji cierpienia i trudno mi było uwierzyć, że jestem w pewien sposób wyróżniona przez swoje kalectwo, jak to cierpliwie tłumaczyła mi – jedenastoletniemu wtedy dziecku – ta wyjątkowa zakonnica. Jej misja bardzo współgrała z powołaniem ks. Ludwika Siwadły. Mogłabym przytoczyć wiele przykładów Jego szczególnej troski nade mną i ogromnego wyczucia z jakim podchodził do mojego wstydu i skrępowania na tle moich niezdarnych, skurczonych dłoni i bezwładnych nóg. Mimo, że już duża, z braku wózka inwalidzkiego (mówimy o latach 60-tych) musiałam być noszona na rękach przez obojga rodziców.
Moja Pierwsza Komunia św. warta jest opisania, ponieważ była tak piękna i wyjątkowa, iż śmiało mogę powiedzieć, że w naszej parafii z pewnością niewielu osobom dane było przeżyć coś tak wzruszającego. Ksiądz Siwadło zaproponował Rodzicom żeby sami ustalili pamiętną datę, z zaznaczeniem, że ma to być blisko daty dla wszystkich dzieci przystępujących do Komunii św. co dziś przywodzi mi na myśl indywidualne wyświęcenie Karola Wojtyły przed Jego wyjazdem na studia do Rzymu. Poniedziałek 15-ty maja 1971 r. dzień patronki mojej babci Zofii i chrzestnej matki, siostry mego Taty, do dziś mieszkającej na folwarku w Głębokiem stał się dniem, w którym po raz pierwszy przyjęłam do swego serca Pana Jezusa. Dziadek Franek umaił dorożkę, a powoził mój chrzestny ojciec, wujek Andrzej – brat Mamy. Wciąż mam w pamięci jak się cieszył, że na tę wielką uroczystość to On wiezie chrześnicę, trzymaną w ramionach Rodziców. Była to dla mnie niesamowita i podniosła chwila. W gronie najbliższych, ubrana w białą sukienkę specjalnie przygotowaną na tę okazję przez Mamę czułam podniosłość chwili panującą w kościele. Rozpoczynając nabożeństwo ksiądz wyjaśnił osobom obcym, że jest to święto pewnej chorej dziewczynki przyjmującej po raz pierwszy sakrament Eucharystii. Zdenerwowanie i trema owładnęły mną zupełnie, ale ksiądz Prałat umiał rozładować napięcie. Tłumaczył mi, że nie jestem sama, że w sposób szczególny kocha mnie Jezus. Interpretował mi te zawiłości wiary, podobnie jak siostra Bronisława, możliwie prostymi i łatwymi słowami, jak dla dziecka. Nawet na pamiątkowym obrazku dopisał mi własnoręcznie „Jolu, Pan Jezus Cię kocha”.
Od tej pory ksiądz Ludwik Siwadło otoczył mnie szczególną opieką duszpasterską. Po kilkudziesięciu latach, wspominając tę niesamowitą postać przychodzi mi na myśl Cyrenejczyk, który zmuszony przez rzymskich żołnierzy pomagał nieść krzyż Jezusowi. Ten skromny, żyjący bardzo ubogo kapłan w niezwykły sposób podźwigał mój kaleki krzyż i krzyż Rodziców, młodych wtedy ludzi, którzy już na rozpoczęcie wspólnej małżeńskiej drogi obarczeni zostali niepełnosprawnym dzieckiem. Umiał pocieszyć, wesprzeć dobrym słowem, modlitwą, ale też zrozumieniem przeradzającym się w czyny. Jednak w przeciwieństwie do ewangelicznego Cyreneczyjka nie był przymuszany, robił to z prawdziwej troski, z oddaniem i z dobrego serca. Bardzo troszczył się bym była przygotowana do przyjęcia Najświętszego Sakramentu w każde większe święta i w okresach tygodnia miłosierdzia. Potrafił nawet przysłać zaufanego taksówkarza (telefonów wtedy na Zagrodach nie było) z pytaniem kiedy może do mnie przyjechać z sakramentem. Zazwyczaj to dziadek Franek po uzgodnieniu przywoził swoją dorożką Księdza z Panem Jezusem. W kościele sadzana byłam na krzesełku, które siostra Bronisława dostawiała wcześniej przy bocznym ołtarzu „po babskiej stronie”. Przy rozdawaniu Eucharystii ksiądz nie zważał na kolejkę tylko podchodził do mnie pierwszej. Mama wtedy wstrzymywała łzy wzruszenia. Dbał też o moją wiedzę religijną przysyłając gazetki i książeczki – nie tylko do modlitwy, ale do zgłębienia wiedzy kim jest Bóg i Boże Miłosierdzie. Sam będąc człowiekiem bardzo zajętym – budował przecież kaplice, pomagał biednym, pogorzelcom – zawsze wysyłał kogoś do mnie w swoim imieniu, w szczególności siostrę Bronisławę. Był przez to dla mnie i dla rodziny ogromnym wsparciem duchowym. Była to troska nie tylko z okazji święta, czy Tygodnia Miłosierdzia, ale troska przenosząca słowa na czyny w codzienność. Po Jego wyjeździe z Piwnicznej ktoś przyniósł mi Jego nowy adres i od tej pory do końca Jego życia trwała nasza świąteczna korespondencja. Jego niespodziewane odejście z parafii a potem śmierć była dla mnie ogromnym wstrząsem, jak po stracie bliskiej osoby. Wiedziałam, że straciłam kogoś, kto nie tylko modlił się za mną, ale też w szczególny sposób był mi oddany, rozumiał moje cierpienie i dramat moich rodziców. Mama była dumna, że wziął mnie w tę wyjątkową, duchową opiekę. Bardzo ubolewam nad tym, że zabrano nam z Piwnicznej Jego żywą Łączniczkę – siostrę Bronisławę, która przygotowała do komunii prawie trzy pokolenia. Ona, która jak wyznała niedawno,,Ciałem jestem w Tenczynku, ale sercem w Piwnicznej’’ przygotowała mnie też, indywidualnie, do bierzmowania. c.d.n.
**
Drugim ważnym przeżyciem pod skrzydłem siostry Bronisławy i księdza Siwadły było dla mnie Bierzmowanie. Siostra, tak jak podczas przygotowań do Pierwszej Komunii św., przychodziła do mnie do domu raz w tygodniu. Miałyśmy tych lekcyjnych spotkań kilkanaście. Wybrałam sobie imię Maria. Dlaczego Maria? – bo czułam opiekę Matki Bożej. Poza tym to imię mojej Babci.
Przyjmowałam sakrament bierzmowania zbiorowo, ze swoimi rówieśnikami. Było to w czerwcową sobotę. Kościół był przepełniony i o mało mnie nie zsunięto z wózka. Za świadka wybrałam sobie ciocię Stasię, młodszą siostrę Mamy, która specjalnie na tę okazję przyjechała z Sosnowca.
Do kościoła, tam i z powrotem objechałam na moim, popychanym na zmianę przez ciocię i kuzynkę Dzidkę, wózku. Następnego dnia - popularnym w tamtych latach samochodem Syrenką przyjechał do mnie biskup. Tak, tak to prawda, biskup we własnej osobie. Jak się można domyślać było to na prośbę księdza Siwadły. Ośmielam się wierzyć, że to w późniejszym czasie zmobilizowało moją Mamę do haftowania obrusów na ołtarze, różnych szat liturgicznych i prymicyjnych poduszek. Robiła to na chwałę Panu Bogu, bezinteresownie, z dumą i zadowoleniem, ale Jej trudy i praca doceniane były przez księdza, wiedział, że najcenniejszym podziękowaniem będzie modlitwa. Pamiętam jak w wielkanocną niedzielę Tata poszedł na poranną mszę, a Mama została w domu żebym z małym bratem nie została bez opieki. Kiedy wrócił oznajmił, że następne nabożeństwo odprawione będzie w Jej intencji, jako dar wdzięczności za wyhaftowany obrus. Wzruszenie Mamy nie jestem w stanie opisać.
Wizyta biskupa u mnie była niewiadomą do końca i dlatego też pojechałam do kościoła w niedzielę jakby nigdy nic. A tu po komunii siostra Bronisława szepcze mi do ucha „wracaj szybko do domu, bo za chwilę przyjedzie do ciebie biskup”. Z radości prześmigałyśmy prawie trzy kilometry w niecałe pół godziny. W domu panika jak przyjąć tak dostojnego gościa i jak wielki spotkał nas zaszczyt. Biskup z uśmiechem, jak stary znajomy, porozmawiał serdecznie z każdym wprowadzając tym samym miłą i ciepłą atmosferę, likwidującą szybko tremę. Na zakończenie tych krótkich, ale jakże pamiętnych odwiedzin biskup udzielił wszystkim bożego błogosławieństwa, a ja wręczyłam wiązankę kwiatów, które Dostojny Gość zabrał do Tarnowa.
Nigdy też nie zapomnę peregrynacji obrazu Matki Bożej Częstochowskiej. Po wieczornych modlitwach, dnia następnego, nim obraz przeszedł do sąsiadów, ksiądz Ludwik Siwadło odprawił mszę św. w pokoju, w którym spędzam życie. Za wstawiennictwem siostry Bronisławy takie nabożeństwa kontynuowane były przez innych księży w obecności chorych ze sąsiedztwa. Zwyczaj ten ustał pewnie dlatego, że dziś każdy ma dostęp do samochodu, a w związku z tym łatwość dotarcia do kościoła.
Wiem, że marzeniem księdza Siwadły było, po przejściu na emeryturę, zająć się opieką duszpasterską chorych, zwłaszcza tych osamotnionych i cierpiących w domu. Chciał, tak jak to robił u mnie, odprawiać mszę u każdego. Ale stało się inaczej. c. d. n.
***
Księdza Ludwika Siwadło poznałam po powrocie z sanatorium. Byłam już w wieku, w którym powinnam być po I-wszj Komunii, jednak z wielu, niezależnych ode mnie i moich rodziców przyczyn tak się nie stało.
Duszpasterska troska księdza Ludwika Siwadło nad moją skromną osobą trwała prawie 11 lat. Rozpoczęła się od chwili, kiedy po trzech latach pobytu w sanatorium powróciłam do domu, aż do odejścia księdza na emeryturę i wyjazdu z Piwnicznej. Jego rola w moim życiu to nie tylko starania o przygotowanie mnie do sakramentu pokuty, czy bierzmowania, był kapłanem żywo zainteresowany tym, co u mnie słychać, jak się czuję, czy czegoś mi nie brakuje. I chociaż bardzo rzadko widywaliśmy się z racji tego, że samochodów było nie wiele, ksiądz też żyjąc niezwykle ubogo pojazdu żadnego nie posiadał, a telefon był luksusem, to gdzieś ten kontakt między nami był. Wiedział, że się uczę, zadbał o lekcje religii.
Moje dalsze wspomnienia o księdzu Siwadle to utrwalone w mej pamięci kolędowanie po Zagrodach i sąsiadujących przysiółkach. Mój dziadek Franciszek Bołoz, jako najlepszy gazda w okolicy zaprzęgał konia do sań i wyruszał na plebanię po księdza i dwóch ministrantów. Pierwszym domem odwiedzanym przez kapłana był oczywiście dom dziadka. Tu na gościa czekało śniadanie przygotowane przez babcię Marię, po którym ksiądz odwożony był przez dziadka na Karpały, a po skończonej kolędzie w pięciu domach na wysokościach zwożony na Twarogi. Od tego miejsca ksiądz już chodził z kolędą pieszo. Domów było niewiele więc mógł dłużej z każdym porozmawiać, poznać problemy, wysłuchać tego, co leży na sercu, a później jako wyrozumiały duszpasterz wesprzeć dobrym słowem i pocieszyć. Takie odwiedziny to były ogromne przeżycia dla rodzin, starano się o jak najlepszy wystrój i poczęstunek. Powrót saniami do kościoła na wieczorne nabożeństwo kończyło kolędowanie po Zagrodach.
Poza lekcjami religii prowadzonymi w domu przez siostrę Bronisławę na prośbę księdza i jej opowiadaniom jak ksiądz myśli o mnie i modli się o siły i wytrwałość dla rodziców, to dużo ciepłych słów słyszałam od moich najbliższych, a zwłaszcza dziadka Franciszka Bołoza, który przez wiele lat należał do Rady Parafialnej. W takich rodzinnych i sąsiedzkich rozmowach słuchałam ale jeszcze czterdzieści lat temu gdy ksiądz Ludwik Siwadło chodził po kolędzie w okolicy Zagród to wyjeżdżał po Niego i po dwóch ministrantów na plebanię saniami mój dziadek Franciszek Bołoz , jako największy gazda. Witał ich śniadaniem po czym wywoził saniami na Karpały i czekał aż się skończy kolęda w pięciu domach na wysokościach.
Potem kolęda szła Zagrodami, Twarogami. Wieczorem dziadek odwoził księdza na wieczorną mszę. Ksiądz Siwadło słynął, nie tylko u mnie, z ogromnej ubogości. Nie dbał o siebie. Trzeba Go było przymusić by sobie sprawił nową kołdrę czy sutannę a charakterystyczny dla Niego beret wyplotła Mu na imieniny, na prośbę siostry Bronisławy, Michasia Skalikowa, osoba mocno doświadczona chorobą Haine-Medina. Mąż jej, po wypadku górniczym, był częściowo sparaliżowany. Poznali się w sanatorium. Kalectwo nie było przeszkodą do miłości a ślubu udzielił im ksiądz Siwadło. c.d.n.