2020-09-09     Aldony, Jakuba, Sergiusza     "Człowiek nie jest tym, co ukrywa - jest tym, co robi" - Andre Malraux     Pozdrawiam wszystkich odwiedzających moją stronę.
Strona główna -> Artykuły -> Jola, którą trzeba nosić....na rękach

Jola, którą trzeba…..nosić na rękach.

 

Od wielu lat, podpisane równym koronkowym pismem, dostaję świąteczne kartki od Joli Gorczowskiej. Bywało, że dostawałam i listy, nad podziw starannie pismem wyszywane. Nie byłoby w tym nic zmuszającego do zadumy – jesteśmy wszak sąsiadkami od kilkunastu lat – gdyby nie fakt, że Jola urodziła się z poważnym niedowładem rąk i nóg i skazana jest na wózek inwalidzki, ostatnio na szczęście elektroniczny i opiekę, bardzo oddanej najbliższej rodziny; dwóch braci i przykładnie zgodnych bratowych z pracowicie krzątającym się ojcem/teściem w tle.

 

Pierwszy raz widziałam malutką Jolusię chyba około 45 lat temu na cmentarzu we Wszystkich Świętych, trzymaną na rękach przez swojego mocnego, przystojnego tatę, z zawodu kolejarza, z wykształcenia nauczyciela. Już wtedy było widać, że Jolę trzeba….nosić na rękach. Dosłownie i w przenośnie. A przenośnie dlatego, że Joli zawdzięczam, a zapewniam, że nie tylko ja jedna, wiele cennych chwil rozpogodzenia życiowego, podmuchu wiary, otuchy i siły na życie. Dzieje się tak za sprawą Jej mocnego, pogodnego ducha, który jest codziennie wystawiany i hartowany przez wiele momentów upokorzeń i zmagań, ot choćby na tle prostych, przyziemnych czynności, jak wstać, jak się ubrać, jak się umyć, nakarmić, jak się usadzić na kanapie naprzeciw okna z przebłyskami na – bez pomocy bliźnich – zakazany świat. U mnie w kredensiku stoi specjalny zdrojowy kubek z wywiniętym uszkiem/rurką, czekający na rzadkie odwiedziny mej sąsiadki, gdyż tylko z niego, ja – opiekuńcza niezdara – mogę ją poczęstować. Mój gość potrafi mieć poczucie dystansu, nawet humoru w odniesieniu do swej jak my to – sami dalecy od pełnej sprawności – nazywamy niepełnosprawnością.

Jola na szczęście ma również bardzo dobre wnikliwe oczy, słuch i wrażliwą pamięć. Jest bardzo oczytana, osłuchana radiem i telewizją. Mówi piękną, składną polszczyzną, chciałaby się uczyć języków obcych. Namawiam Ją by pisała pamiętnik i by spisała dzieje rodu, którego to, śmiem wierzyć, byłaby najlepszym kronikarzem w rodzinie. Nikt przecież tak jak Ona, przykuta do „nieruchomości” nie byłby w stanie podsłuchać niezliczonej ilości gawęd i zwierzeń Jej dziadków gazdujących na Zagrodach z dziada pradziada, wielokonarowym Bołozieńskim drzewem/gniazdem.

Nikt inny nie będący w stanie na zawołanie zapisać, zanotować czy włączyć magnetofon nie byłby w stanie zatrzasnąć w sercu tylu szczegółów ze sagi swego zacnego rodu. Jola bezwiednie, ale wrażliwie nasiąkła historią Zagród i bywała siedzącą encyklopedią na wiele rodzinnych pytań i odniesień, zwłaszcza pod szpitalną nieobecność mamy.

 

Ciocia Jola – rozszczebiotane podlatują koło niej rodzinne ptaszęta – latorośle dwóch braci. Kamil, Kasia, Łukasz i Agnieszka. Jest u tych dzieci dużo serca i odwzajemnionej opiekuńczości do cioci Joli. Najmłodszy bratanek podarował jej kiedyś latem najpiękniejszy komplement jaki może spotkać każdą ciocię. Bawiąc się samotnie w piaskownicy (starsze stryjeczne rodzeństwo w szkole, mama w pracy, tata za granicą) zażądał, aby ciocia po prostu przy nim była, nawet jak się nie zna na budowaniu zamków z piasku, bo też i nigdy sama ani łyżki, łopatki ni wiadereczka w ręku utrzymać nie mogła.

O dziwo jednak jak Jola pięknie, precyzyjnie wyszywa. Obie z mamą dokonywały kiedyś hafciarskich cudeniek. Na granicy cudowności przecież odbywa się Joli walka z pokrzywdzeniem ją przez los. Przewlekanie niteczek równiutko jak maszynowo, odliczając po dwie trzy nitki w płótnie, przewlekanie w podzieleniu na etapy, bo narzędzie pracy – ręce są prawie nieruchome, może napoić zdumieniem każdego obserwatora. Jest tych koronkow-serwetkowych cacek w domu dość dużo (niektóre aż się proszą o muzeum), ale widywałam je też w kościele Bogu na chwałę ołtarze zdobiące. Z przyjemnością odkryłam, że Jola zaprzyjaźnia się z komputerem brata, a bardzo przydałaby się jej własna wersja, dostosowana nieco do jej możliwości. Może wtedy wcześniej potrafilibyśmy się wczytać w śmiem wierzyć, cenne zapiski z życia i przemyśleń Joli.

Nagła, młoda śmierć mamy (a poprzez nieszczęście dziecka pępowina uzależnienia i potrzeba wzmożonej miłości nigdy, myśląc symbolicznie, nie została chyba odcięta) ta nagła śmierć, ten grom z jasnego nieba, była początkowo dla Joli ciosem nie do przyjęcia, nie do przeżycia. Łzy, rozpacz i żal do niepojętych wyroków boskich towarzyszą każdej sierocie i wdowie, a co dopiero bezbronnej, przykutej do łóżka w jednej pozycji. Niejeden by się załamał i stracił wiarę. Czarne chmury rozpaczy i załamania nawiedzały również i świat Joli. Ona tylko jedna wiedziała co straciła i żadna ilość łez tego żalu wypłukać z Niej nie mogła.

Mam nadzieję, że w najbliższym wywiadzie (na który się zgodziła) wyjawi nam – zdrowym, chodzącym, dwunożnym śmiertelnikom – jak się walczy z rozpaczą gdy podkurcz rąk nie pozwala nawet własnych łez obetrzeć. Może otrzymuje się znaki we śnie? Może pojawiają się znaki na niebie i szepty powietrza, które mówią  ”nie jesteś sama, jeszcze trochę, a przecież i tak będziemy wszyscy razem”. Może wyciąga rękę Chrystus Bóg poprzez podaną rękę wspaniałej bratowej – jednej, potem drugiej w harmonijnych duetach małżeńskich braćmi Joli. Może daje Bóg znać o sobie w cieple emanującym z dalszej rodziny, wszystkich cioć i przyjaciół z dala i zza płotu..

 

            Pewna pani z „Limby” dała się namówić na ozdrowieńczą wizytę u Joli. Szłyśmy zatem nadporadzkim bulwarem nie podziwiając ni srebra, ni fal rzeki, nie ciesząc oczu widokiem gór i lasów, bo serce tej pani pękało z żalu na swego męża alkoholika, który grosza na życie nie dawał, a w częstych stanach umysłowej nieważkości obrzucał ją najgorszymi epitetami demonstrując przy tym charakterystyczną, chorobliwą, alkoholiczną zazdrość. Ona, istota jeszcze ładna i młoda o wrażliwej duszy oczekiwała zaś jeśli nie miłości to przynajmniej spokoju, a nie otrzymując go popadała w depresję i dolegliwości z nią związane. Celowo naprowadziłam ją zatem na żywot i filozofię Joli wiedząc, że zrobię Jej tym wielki podarunek. Wyszła od Joli zdrowa, jak wyznała, a następnego dnia, na wyścigi z czasem, przed wyjazdem, przyprowadziła grupkę czworga kuracjuszy, by podzielić się z nimi swym odkryciem. Tylko człowiek, który przeżył w życiu warstwy bólu nie zgłębione może mieć takie oddziaływanie.

 

 Krystyna Dulak - Kulej

  Styczeń 2008

Odwiedzin :